W Miami też czasem pada, a czasem nawet leje…
Po kilku leniwych dniach spędzonych w Orlando, przyszedł czas na podróż do Hollywood Beach. Czekał tam na nas wynajęty apartament, turkusowy ocean i piękne plaże… Z tym, że zaczęło padać. Lało od rana. W deszczu pakowaliśmy bagaże do samochodu, w deszczu żegnaliśmy się z Orlando, w deszczu sunęliśmy autostradą w kierunku wybrzeża. I tak żeśmy sobie sunęli i sunęli, do chwili, aż nie zepsuł nam się samochód ;) Na środku autostrady odmówił dalszej jazdy. Po paru histerycznych minutach, gdy staliśmy na środku drogi na awaryjnych, zdecydował się jednak ruszyć. I tak na jedynce dotarliśmy do jakiegoś zjazdu z autostrady. A deszcz lał. Dowlekliśmy się do jakiejś stacji benzynowej, stamtąd Adam zadzwonił do wypożyczalni. Skierowali nas na lotnisko w Palm Beach, do ichniej agencji. Byliśmy – cudem – jakieś 10 mil od niej. Wlekąc się na jedynce dotarliśmy na lotnisko, znaleźliśmy wypożyczalnię samochodów, powiedzieliśmy w czym problem, dali nam nowy samochód, przepakowaliśmy bagaże i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Cała akcja na lotnisku zajęła nam jakieś 20 minut. To się nazywa sprawna obsługa. A deszcz lał.
Po południu dotarliśmy na miejsce, deszcz odrobinę zelżał, więc udało wyjść się na spacer i kolację. Hollywood Beach to miejscowość wypoczynkowa, leżąca na wielokilometrowej grobli łączącej Miami Beach z Fort Lauderdale. Jest nieco bardziej kameralna niż wspomniane miasta, jest tu spokojniej, zabudowa raczej niska (im bliżej Miami Beach, tym więcej wieżowców przy plaży), długi deptak ciągnący się wzdłuż morza, niewielkie knajpki, sklepiki, piękna szeroka plaża. Tak jak lubimy.
Tak wyglądało nasze pierwsze popołudnie na plaży ;)
Następnego dnia deszcz znowu lał. Ale pomimo tego postanowiliśmy udać się do Miami, licząc na poprawę pogody. Wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem wody z szyby, a ja wpatrywałam się w olbrzymie wille amerykańskich bogaczy, stojące na brzegu kanału, w zacumowane przy prywatnych pomostach jachty i motorówki, w wysokie, luksusowe apartamentowce, w mijane przez nas drogie butiki i stylowe restauracje…

Miami Beach to miasto należące do aglomeracji miejskiej Miami; to kurort, z mnóstwem, knajp, barów, klubów i dyskotek, wielka imprezownia, ale dla nas ciekawe było centrum miasta ze sporym kompleksem zabytkowych budynków w stylu art deco. Deszcz nadal lał, więc przespacerowaliśmy się po ścisłym centrum, zajrzeliśmy na plażę i pojechaliśmy do Mami.
W Miami Beach budki ratowników są kolorowe, a każda inna
Po szybkiej naradzie i zmianie planów – bo deszcz – dotarliśmy do Vizcaya Museum & Gardens, licząc na zwiedzanie wnętrz i uniknięcie dalszego moknięcia. Villa została wybudowana przez chicagowskiego milionera, na jego zimową rezydencję. Architekt stworzył wielki pałac nawiązujący stylem do renesansowych willi weneckich i toskańskich. We wnętrzach również widać było duże wpływy europejskiej sztuki i architektury. Gigantyczny przepych, dzieła sztuki sprowadzane zza oceanu, pięknie zachowane i prezentowane (niestety nie można fotografować) – zobaczyć je można (w minimalnym stopniu) TUTAJ. Zachwyciło mnie to wnętrze, pomimo swojej kiczowatości i przepełnienia przedmiotami. Przepiękne było oszklone patio z szumiącą fontanną, tonące w zieleni, z ażurowymi krzesłami i stolikami…

Po wyjściu do ogrodu zachwyciliśmy się jeszcze bardziej. Pan Milioner stworzył tu sobie kolejną namiastkę Wenecji!
Ogrody zachwycają – można w nich błądzić godzinami. Alejki, altany, schodki, strumyki, rabaty, rzeźby i fontanny; storczyki, kaktusy, bujna zieleń i cudowne kwiaty…
Po drodze zatrzymaliśmy się przy Ratuszu Miami mieszczącym się w starym budynku dworca lotniczego Pan American Airlines. Kolejne piękne art deco.

W Miami jest atrakcja, która wydała nam się tak niedorzeczna w tym miejscu, że zdecydowaliśmy się ją zobaczyć ;) To XII-wieczny klasztor św. Bernarda de Clairvaux, zbudowany w Segowii, w Hiszpanii. Po 700 latach w rękach cystersów, został sprzedany amerykańskiemu magnatowi prasowemu. W 1925 roku klasztor rozebrano kamień po kamieniu i przetransportowano do Stanów. Tam w wyniku tarapatów finansowych jego nowego właściciela spędził 26 lat w magazynie. Znalazło się jednak dwóch kolejnych zapaleńców-milionerów, którzy zdecydowali się klasztor kupić i wykorzystać jako atrakcję turystyczną. W latach 50-tych klasztor złożono (z 35 tysięcy kawałków – gigantyczne puzzle ;)) i do dziś pełni funkcję atrakcji turystycznej, niewielkiego muzeum, ale i kościoła dla lokalnej społeczności. Piękne miejsce, tworzące malowniczą i zaciszną enklawę w nieładnej dzielnicy miasta.
Centrum miasta zobaczyliśmy z okien samochodu. Lało, nie chciało nam się wysiadać, a po objechaniu całej okolicy stwierdziliśmy, że nas nie zachwyca i wróciliśmy do Hollywood.

Przejaśniło się, przestało lać i udało nam się spędzić miły wieczór nad wodą.