Maui czasem nazywana jest Magiczną Wyspą. Jest ona magiczna dla Hawajczyków ze względu na zamieszkującego ją wg wierzeń półboga Maui. A dla nas faktycznie jedno miejsce na wyspie okazało się być magią w czystej postaci. Ale o tym za chwilę.

Jednego poranka wybraliśmy się do miasteczka Lahaina. Po drodze stanęliśmy przy punkcie widokowym. Ta góra, którą widzicie na zdjęciu, do wulkan Haleakala o wysokości 3055 m n.p.m.

Po znalezieniu miejsca parkingowego – a nie było to proste, pierwsze kroki skierowaliśmy do lodziarni na pyszne lody ananasowe oraz smakołyk lokalny – shave ice, który kupicie na wszystkich hawajskich wyspach. To deser lodowy, który powstaje z „golenia” wielkiej bryły lodu i polewania lodowego stożka sokami o rozmaitych smakach. Trochę to podobne w konsystencji do włoskiej granity. Jednak nie zostaliśmy fanami tego przysmaku – wolimy klasyczne lody ;)

Lahaina jest jednym z najstarszych miast na Hawajach. Kiedyś była stolicą Maui i siedzibą jej władcy.

W XIX wieku powstała główna arteria miasta – Front Street, uznana za jedną z 10 najwspanialszych ulic w USA. Wzdłuż niej skupia się kulturalne i towarzyskie życie miasta. Mnóstwo tu restauracji, barów, galerii, sklepów z rzemiosłem, butików. Jest kilka muzeów i sporo starych budynków. Lahaina ma przyjemną hawajską atmosferę i duży urok zabytkowego miasteczka.

Przy zabytkowym budynku sądu (Courthouse) rośnie największe i najstarsze w Stanach drzewo banyan tree (gatunek figowca). Zostało ono posadzone 24 kwietnia 1873 r., ma wysokość około 18 m i zakorzeniło się w 16 głównych pniach (poza pniem głównym) z baldachimem rozłożonym na powierzchni około 0,27 ha. Jest naprawdę imponujące! Pod konarami stoją ławki, a liście rozłożystego drzewa dają przyjemny cień.

Lahaina bardzo nam się podobała. Pomimo tego, że jest to bardzo oblegane przez turystów miejsce, to zachowało swój przyjemny małomiasteczkowy charakter. Oko cieszyły zabytkowe budynki, sklepiki z pamiątkami zachęcały do zakupów, liczne restauracje kusiły ofertą…

Gdzieś wyczytałam, że w Lahaina są najdroższe posiadłości na Hawajach – domy osiągają ceny 5 mln $. Ale rozumiem tych, którzy marzą o zamieszkaniu na Maui i w tym miejscu. Jest tam po prostu uroczo.

Po zwiedzaniu miasteczka pojechaliśmy na jedną z pobliskich plaż – tym razem do Hanakao’o Beach Park. Zawsze wybieraliśmy plaże strzeżone – ze względu na niebezpieczny czasem ocean. Były spore fale, silne prądy, czasem pojawiały się parzące meduzy, czy rekiny. Woleliśmy mieć „zaplecze” w postaci ratowników. Tak było i tym razem.

Sama plaża okazała się być bardzo przyjemna i spokojna – było na niej niewiele osób poza nami. Idealne miejsce na parogodzinny relaks. A w wodzie pływało kilka żółwi – niestety nie dały się porządnie sfotografować.

Amelka zawsze marzyła o zobaczeniu papug w ich naturalnym środowisku. Okazało się, że takie kolorowe stadko mieszkało pod naszym dachem i codziennie rano budziło nas swoimi krzykami i dreptaniem.

A Adam, po papuziej pobudce, poranki spędzał w pobliskim rezerwacie – Kealia Pond National Wildlife Refuge obserwując ptaki.

Jeden z wieczorów na Maui spędziliśmy na wyprawie na wulkan Haleakala. Jego nazwa w lokalnym języku oznacza „Dom Słońca”. Legenda mówi, że półbóg Maui, złapał promienie słońca i zmusił je do dłuższego przebywania nad wyspą.

Na wulkanie został utworzony Park Narodowy Haleakala. Jest on tłumnie odwiedzany przez turystów, szczególnie dwa razy dziennie – na wschód i zachód słońca. My także wybraliśmy się na jego szczyt, aby zobaczyć ten – podobno – piękny spektakl natury. Wybraliśmy zachód słońca, ponieważ na wschód trzeba by wstać około 3 nad ranem i na dodatek wcześniej zarezerwować wjazd samochodem na teren parku. Ilość turystów jest wtedy ograniczona. Natomiast z zachodem nie ma już takiego wymogu.

Na sam szczyt wulkanu prowadzi asfaltowa droga – szukajcie w nawigacji nazwy Red Hill Haleakala, bo wulkan jest olbrzymi. Sam jego krater ma średnicę 11 km! Po drodze mija się bramki parku narodowego, gdzie należy uiścić opłatę – TUTAJ aktualne ceny i pozostałe informacje praktyczne.

Wjazd na górę trwał o wiele dłużej niż pokazywał nam google maps, bo przy bramkach zrobił się korek (wieczorem nie było nikogo z obsługi i korzystało się z automatycznej kasy, co spowalniało sprawę – i pamiętajcie – płatność tylko kartą) i mieliśmy naprawdę mało czasu przed zachodem na znalezienie dobrego miejsca obserwacji – pomimo sporego zapasu czasu, jaki sobie zapewniliśmy.

Po zostawieniu samochodu na parkingu rozdzieliliśmy się. Adam pognał wyżej – na sam szczyt, my z Amelką zostałyśmy nieco niżej, tam gdzie większość turystów.

Przypomnę – Haleakala ma wysokość 3055 m n.p.m., a wjeżdża się prawie na jego czubek. Czyli przebywa się na olbrzymiej wysokości, gdzie mniej jest tlenu i temperatura wynosi kilka stopni powyżej zera. Niby wiedzieliśmy o tym i zabraliśmy bluzy, jednak i tak zmarzliśmy. Pamiętajcie o ciepłym ubraniu!

Poniżej zdjęcia z miejsca, w którym przebywałyśmy z Amelką – na poziomie parkingu:

Adam wdrapał się wyżej – na szczyt Puu Ulaula (Red Hill) i stamtąd obserwował to przepiękne zjawisko. Stamtąd też miał dobry widok na obserwatorium astronomiczne (zakaz wstępu turystom) – Haleakalā High Altitude Observatory Site.

I jakie są nasze wrażenia? To była prawdziwa magia. Słońce powolutku chowające się za horyzontem, tonące w pomarańczowych wodach oceanu. Z każdą minutą coraz niżej i niżej, aż w końcu znikające całkowicie. A potem morze gęstych chmur napływające znad lądu i okrywające wszystko co pod nami puchatą pierzyną… Nie potrafię tego opisać. Było tak pięknie, tak oszałamiająco, spektakularnie…

Najpiękniejszy zachód słońca jaki widzieliśmy…

Na Maui warto wybrać się chociażby tylko po to, aby zobaczyć wschód lub zachód słońca z Haleakala. Serio. Coś przepięknego.

Więcej miejsc, które zobaczyliśmy na tej wyspie – w kolejnych postach.

Poleć:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *